piątek, 20 lutego 2009

przedkoncertowo

nic tak nie nakręca na własny występ jak inny dobry koncert. a ja na takim wczoraj byłem. no może nie był to do końca dobry koncert, ale o tym poniżej.

wczoraj w Warszawie zagrała jedna z moich ulubionych kapel - Caliban. czekałem na ten koncert od dawna. niestety zagrali w niedoborowym towarzystwie. kontrolnie się spóźniłem więc (na szczęście) zaliczyłem tylko dwa utwory folk metalowego Eluveitie. sory, ale skrzypce i mandolina w metalu to nie to co lubię najbardziej. gwiazda wieczoru - Kreator, którego notabene słuchałem jeszcze w podstawówce, zagrał tak jakby przez te 20 lat siedzieli w piwnicy (dlaczego taki np. Morbid Angel, których widziałem jakiś czas temu przetrwał próbę czasu i nadal dają rade?). wytrzymałem tylko pół pierwszego utworu i stwierdziłem, ze sobie odpuszczę. poszedłem do domu, ale zanim mi się to udało wysłuchałem 3 utworów - nic się nie poprawiło, ani nie zachęciło do zostania. rzadko wychodzę z koncertu przed końcem. w zasadzie nie pamiętam żeby to mi się zdarzyło.


a Caliban? mimo niesprzyjającej publiki (naprawdę dobrze bawiło się kilka osób) występ pełen był energii. widać było - nie ważne, że wall of death robi raptem 20 osób - zespół grał dla tych którzy przyszli ich wysłuchać. brzmieli naprawdę dobrze i selektywnie (lepiej niż main act!). nie będę się zagłębiać w szczegóły występu, ale zagrali tak jak się spodziewałem. nawet dobór repertuaru był taki jak trzeba. poprostu dobry gig - nie zawiodłem się ani trochę.

po koncercie podszedł do mnie młody, długowłosy koleś w jeans'owej katanie bez rękawów. "słuchasz Calibana?" zapytał. aż tak bardzo było widać kto przyszedł tylko na ten jeden zespół? moim zdaniem tak. po pytaniu nastąpiła propozycja wymiany kostki z logo grupy na piwo. nie jestem gadżeciażem.


nic tak nie nakręca na własny koncert jak inny dobry występ. i dobra publiczność. do zobaczenia.